Horror z Drzewicy może się powtórzyć. Domy pomocy wołają o pomoc
Ukarane za odpowiedzialność Pielęgniarki, które zgodziły się pójść tam, gdzie były potrzebne, nie wiedziały, na co się decydują. Tymczasem za swoją odpowiedzialność zapłaciły wysoką cenę. Według początkowych założeń podopiecznymi w DPS-ie miało opiekować się sześć pielęgniarek, pracujących w 12 godzinnych dyżurach. Pielęgniarki zakładały, że mogą nie wracać po nich do domu, żeby nie narażać na zakażenie rodzin. Ale nie myślały, że będą pracować non-stop, opiekując się we dwie prawie 70 pensjonariuszy z których dwie trzecie było zakażonych koronawirusem.Gdy z kwarantanny powróciła trzecia pielęgniarka, sytuacja poprawiła się, ale tylko trochę. Po sześciu dniach takiej harówki ich mężowie napisali list, który wysłali m.in. do premiera, prezydenta, wojewody, starostwa, burmistrza i Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych. Błagali w nim o pomoc dla swoich żon. W rozmowach telefonicznych kobiety skarżyły się mężom, że nie mają nawet czasu skorzystać z toalety czy napić się wody. Płakały do słuchawek. „Podstawowe potrzeby fizjologiczne takie jak jedzenie czy toaleta są dla nich niezwykle utrudnione, a chwila przerwy to raptem kilka minut w ciągu całej doby.(...) Nasze żony są na skraju wytrzymałości” - napisali mężowie. Wicestarosta Maria Chomicz odniosła się do problemów pielęgniarek ze zrozumieniem. Ale nie potrafiła pomóc. - Kobietom jest bardzo ciężko, tym bardziej, że nie znały wcześniej ani pacjentów, ani specyfiki pracy w DPS-ie. - mówiła. - Rozumiemy ich lęk, strach, niezgodę wewnętrzną i niezrozumienie, dlaczego właśnie je to spotkało. Ale co z tego, skoro nie stworzymy sobie pielęgniarki, która jeszcze chce pracować z zakażonymi. - mówi. Jak podkreślała nie da się zmusić kogoś do pracy, a dodatkowa zapłata nie pomaga. CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE